wtorek, 26 stycznia 2016

Panta rhei...

...czyli wszystko płynie...

Pierwszy raz coś takiego mi się zdarza, że w końcówce stycznia wszystkie moje miody są PŁYNNE. Kto ma trochę orientacji w dziedzinie miodowej, ten wie, że porządny miód powinien "skrzepnąć". Kto jest zorientowany trochę lepiej, ten wie, że nie każdy miód "krzepnie" w tym samym tempie, a niektóre zachowują płynną postać bardzo długo. To, jak długo miód pozostaje patoką a nie krupcem (bo tak nazywają się te dwie postacie miodu) zależy od gatunku roślin, z których kwiatów był zbierany nektar. I tak miód z mniszka, rzepaku i innych kapustnych stężeje w ciągu kilku tygodni, a z akacji (poprawnie - z robinii, bo akacje u nas nie rosną) pozostanie płynny do wiosny następnego roku. Miałem kiedyś miód z kwiatów lawendy, który dostałem od kolegi po jego powrocie z Chorwacji, który nie przejawiał skłonności do skrystalizowania przez ponad dwa lata. Czy to jest normalna cecha lawendowego miodu, nie wiem, ten nie skrystalizował do ostatniej pożartej przeze mnie łyżki.
Moje miody, zbierane z mniszka, sadów, podmiejskich nieużytków i boru (jagoda, kruszyna) zwykle krystalizowały do grudnia, jedynie kruszyna trwała w płynnej postaci nieco dłużej. A w tym roku, proszę bardzo - trzy odmiany, jakie udało mi się złapać:



Najbliżej skrystalizowania są słoiki z zawartością sadowo - akacjową. Zawartość stoi w słoikach od czerwca i w  sumie powinna skrystalizować dawno temu pomimo akacjowego wsadu, bo to miód z wczesnej wiosny dopakowany akacją, więc na pewno mniszek też w nim jest.
Kruszyna z kolei zachowuje się jakby była wlana do słoików tydzień temu, a łąkowy wielokwiat jedynie zrobił się bardzo lepki, ale kryształów póki co w nim nie widać... Jaja panie, świat się kończy...

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Budowa, budowa...

Uprzejmie donoszę, że żyję jeszcze i mam się dobrze. Mam nadzieję że znajdę na pisanie trochę więcej czasu i chęci niż w ostatnich trzech miesiącach, ale niech mnie usprawiedliwi fakt, że kiepsko się pisze rękami popękanymi od cementu. Bo właśnie kilka dni temu dobiłem ze ścianami mojej przyszłej pracowni do sufitu.
Adaptuję niedoszły warsztat stolarski na moje pszczelarskie potrzeby. Adaptacja wymaga w zasadzie wybudowania tego budynku od początku - on do niedawna miał tylko zewnętrzne ściany, strop i dach. Wszystko w kiepskim stanie, jak się okazało. Do zrobienia ściany wewnętrzne (z fundamentami), tynki, posadzki, instalacje, stolarka i pokrycie dachu czymś innym niż papa. A miało być proste, tanie i szybkie podzielenie budynku gipsowymi ścianami na stalowym szkielecie i zamontowanie drzwi...
Szkielet ostatecznie został użyty, ale jako konstrukcja do powieszenia szalunków. Przy dokładnych oględzinach starej budy uznałem, że co najmniej jedna ściana musi być wymurowana jako nośna, żeby podeprzeć strop w połowie szerokości. A skoro jedna to i pozostałe. Niestety, murarz nie bardzo wyrywał się do takiej małej roboty ("paaaanie, ile tego jest - dwadzieścia pięć metrów bieżących i trzy metry wysoko? to za kilka tygodni bo teraz muszę sobie dom otynkować"), a ja nie umiem murować i nie bardzo mam chęć się tego uczyć (zamurowałem dwoje drzwi - pod koniec myślałem że umrę, a ściana wyszła tragiczna). Ostatecznie zrobiłem ściany jako betonowe, samodzielnie i własnoręcznie na bazie stalowego szkieletu  - cienkie, ale mocne. Proste, pionowe i pod kątem, z instalacją elektryczną w środku. Maja też zaletę, że zabrały powierzchni o połowę mniej niż murowane z pustaka czy innego bloczka. Niestety, jest też wada - są dość pracochłonne i zeszło mi z nimi dużo więcej niż spodziewany miesiąc.
Teraz mam mury, instalację elektryczną, zewnętrzną sanitarną i przyłącze wody. Idzie dobrze...